Zarzadzanie teściową trudne jest

rozmowy o wszystkim i niczym przerodziły się w ocenianie. niedoszła-przyszła-teściowa zaczęła wynurzać z głębi swego doświadczenia oceny wszystkich członków swojej rodziny. zajęło jej chwilę – z powodu licznego zgromadzenia, zajętego w tym czasie zjadaniem obiadu i usiłującego nie słuchać za dokładnie – aż doszła do mnie.

– bo ty moja droga, to się do zarządzania czymkolwiek nie nadajesz. za cicha jesteś.

usiłowałam się nie udławić w tym momencie kawałkiem grillowanego szaszłyka, ale poczułam nieprzepartą chęć słuchania dalej.

– do zarządzania to trzeba być silnym i trzeba mieć swoje zdanie.

ha! półgębkiem, przegryzłszy (oho, wyraz do znalezienia w słowniku) kawałek odpowiadam, że owszem, nadaję się, w końcu szefowałam przez trochę czasu, a nawet rok, całemu oddziałowi ludzi w pewnej firmie. dla potwierdzenia przypominam, że miałam funkcję kierownika. kierowniczki.

-ach! no tak, no tak. ale za moich czasów to trzeba było inaczej kierować ludźmi.

odpowiedź enigmatyczna, nie wyjaśniająca kompletnie stanowiska n-p-t, jednak dyskusja przerzuciła się na następną ofiarę. ostrzegawcze spojrzenia TŻ nie pozwoliły mi na dalsze wynurzenia.

potem zaczęłam się zastanawiać nad tym, jak ta biedna kobieta ma mnie postrzegać. syn jest w gruncie rzeczy całkiem szczęśliwy ze mną, trochę zaczął podskakiwać przez moją osobę swojej własnej matuli, co oczywiście jest weryfikowane przez nią przed wygłoszeniem ostatniej zgłoski.

a sytuacja daje jej pełne prawo do oceniania mnie w ten sposób – przyjeżdżam w końcu na łono jej rodziny od czasu do czasu, na jej teren, zaznaczony wyraźniej, niż u kopniętego szczeniaka, siedzę grzecznie, odpowiadając na zadawane pytania i nie zadając własnych (z wyjątkiem tych kurtuazyjnych, zdrowotnych), usiłuję BYĆ PRZYDATNA, co jest trudne, bo i naczynia zmywam nie tak i opinie mam nie takie i odżywiam się nie tak i jeszcze nie zawsze wpadam z prędkością meteorytu na to, co ona by chciała i co ma na myśli.
więc siedzę i milczę. i czekam na koniec odwiedzin.

i ewidentnie w ten sposób nie nadaję się na zarządzanie czymkolwiek.
no święta racja kobieto!

z wyjątkiem – gdy wygłosiłam swoją opinię w jakiejś kolejnej dyskusji, usiłując wyznaczyć miejsce, z którego powinna mnie postrzegać – zostałam zbanowana odejściem od stołu i solidnym milczeniem przez następny dzień. nie trudno zgadnąć, że była to kwestia opinii odwrotnej do tej, którą n-p-t głosi wszem i wobec.

no przerąbane z tym zarządzaniem no.

a te krótkie spodenki, moim skromnym zdaniem, to jednak podstawy schizofrenii…

Chemia, a jedzenie

na oknie stoi doniczka z bazylią.
ostatnie dwa tygodnie urlopu nadwyrężyły nieco jej stan, ale dalej parę liści pnie się w górę.

tż – coś słabo ta bazylia wygląda;
ja – będę podlewać, odżyje wkrótce;
tż – może by ją nawozić? mamy przecież nawóz do kwiatów;
ja – przecież nie będę chemii dodawać do jedzenia!
tż – jaka chemia? to minerały są tylko, wzmacniające! żadnej chemii tam nie ma, to jak nawóz!
ja – ok, to nawozimy, a potem zrobię sałatkę z mozarelli, pomidorów i dodam listki tej nawiezionej bazylii. zjesz?
tż – yyyy, nieee, no nie będę tego przecież jadł po nawozie!

koniec.

Spodenki

 

niedoszli-przyszli-teściowie wrócili z zakupów, więc pomagam rozpakować zakupy,
a tu n-p-teściowa wręcza specjalnie mi torebkę. nie tam taka zaraz, tylko zwykła, foliowa,
ale pełna. dziękuję, zaskoczona totalnie, zaglądam do środka, a tam ciuch.

rozwijam z zapałem, w końcu prezent, brak okazji, ale prezent.
rozwijanie kończy się niezwykle szybko, bo rzecz jest mała.
spodenki letnie, bawełniane. brązowe.
krótkie.
patrzę i się dziwię, będę musiała przymierzyć.
bardzo krótkie.
chyba za bardzo naciągnęłam! cholera, one już się kończą, a mi półdupka zostało gołe.

robię biodrówki, idę się pokazać. no pięknie! pięknie po prostu i jak znalazł na lato!
(bo moja przewiewna, prześwitująca, ale za to długa do ziemi spódnica to nie była letnia).

no więc mam mikro spodenki na lato, a najlepsze, że rozmiar w pasie trafiony idealnie.
rozmiar n-p-teść wybierał.

nie mam więcej pytań…