Zostałam zaciągnięta do krwiodawstwa. Niby nie siłą, niby nawet dobrowolnie prowadziłam samochód w stronę punktu, ale wewnętrzne przekonanie jakoś kazało mi uciekać. Bo krew, kłucie i takie tam.
Wypełniłam ankietę, zastanawiając się, dlaczego moje życie nie potoczyło się tak, żebym jednak w latach dziewięćdziesiątych odwiedziła skrajne punkty na mapie, typu dalekie Konga i inne super fajne miejsca, z których można przywieźć zakaźne choroby i inne przypadki. Żebym mogła choć raz zaznaczyć „tak” w ankiecie i po prostu poddać się na całej linii. No niestety.
Stwierdziłam, że szansą jest jeszcze badanie krwi. Niby już krew i kłucie, ale tak małe, że nawet ja to przeżyję. I zawsze daje mi gwarancję, że mogę sobie wypić kubek wody i po angielsku wyjść ze stacji. Bo wyniki nie takie, jak zawsze i dlatego dziękujemy pani za zaangażowanie. Plus za stratę papierowej ankiety i kubka wody – rzecz jasna.
Dlatego ze spokojnym sercem poszłam na konsultacje lekarskie, z których zawsze wychodzę na tarczy, ale ze spokojnym sumieniem: próbowałam! Dlatego po paru minutach, tak na wszelki wypadek, dwa razy pytałam lekarza, czy się nie pomylił. Bo jak – mam iść i serio oddać swoją krew? Naprawdę wyniki ok?! Ale to się dzieje?! Kłucie?? Dopiero wtedy się wystraszyłam!
Po kwadransie miłej opieki wszystkich zgromadzonych (Wygodnie pani?) i trzymaniu za rękę (Nie, nie tę rękę, z tej pobieramy 450 ml, tu proszę naciskać), lekkiego spływania z fotela (Może wody dla pani? Coś blado pani wygląda.) i paru żartach dyżurującego lekarza (Ale chyba się pani nie boi!?), [jaasnee, wcaleee], nastąpił koniec.
I jednocześnie moja wewnętrzna przemiana – dokonałam cudu, sukces na miarę czasów, moja krew ratuje życie, jestem wspaniała, dzielna i najlepsza. Tak, te kilka chwil chwały – cud malina! Kłaniajcie mi się! I najbliższa mi, ukochana rodzina też moją odwagę podsumowała:
– Zrobiłaś to tylko dla tych czekolad, prawda?