Powoli biję rekordy wszelakie. Koleżankom opowiadam o remoncie, co kwitują stwierdzeniem, że też jedna z nich odświeżała ściany i był bałagan, więc właściwie to u mnie nic się nie dzieje. Odmówiła wizyty na kawę na stojąco. Druga, świeżo po przeprowadzce, zmienia kolor ścian i debatuje nad kolorem lodówki. Czy będzie ten kolor ów pasować do uchwytów szafek kuchennych. A ja?
Odwiedzam Castoramę namiętnie, pamiętając już dokładnie, co gdzie znajdę. Potrafię wybrać rozmiar dybli bez proszenia sprzedawców o pomoc. Ba! Wybieram właściwie!
A w domu praca wre. Podaję gumówkę, miarkę, równam profile; widzę, że te nie układają się równo – chłopaki prostują. Zakładam łączniki krzyżowe i w odpowiednich miejscach montuję łączniki wzdłużne. Nazwy musiał wymyślić facet. Na pewno. Poziomką (taki slang!) sprawdzam, czy poziom faktycznie istnieje. Z tym akurat są problemy, bo każda ściana z innej odlewni.
I już wiem, że mięśnie rąk mam wyćwiczone od podnoszenia tych wszystkich dziwnych elementów – umiem montować stelaż do sufitu podwieszanego! Jak ta metalowa konstrukcja wytrzyma do rana – zacznę się ogłaszać w dziale „Remonty, wykończenia”.
Chyba, że się sama wykończę przy własnym remoncie…