Parapety, parasole i priorytety

– a ja już za stara jestem na to. – co pani, oszalała? nigdy w życiu! – jasne, czemu nie, już piszę. – pani, jak miałem firmę, to baby się najbardziej gryzły między sobą, po co to komu teraz? – a jak mnie pani przekona? – baby do garów, a nie do pieniędzy! – ja już mam swoje lata i wiem, że kobiety to się nie nadają. – przecież nie jesteśmy takie głupie, żeby sobie plecy sztucznie robić, nie? – żal mi pani, płacą coś za takie stanie? – przepraszam, nie popieram. – kobieto, tam gdzie same babki, to jest przeje.ane! – a mnie to już nie interesuje, przepraszam. – nie, no żarty jakieś? – kobiety to powinny dzieci chować! – równouprawnienie? a po co? – przecież nie ma zakazu, a jak są słabe, to gdzie się pchają? – do you speak english? – przecież to jest kompletnie sztuczne! – ssssspieszę się! – a ja się na tym nie znam. – podpiszesz to? to obiecuję ci, że do domu wracasz na piechotę! – pani, jasne, że tak, przecież te chłopy to się do niczego nie wezmą porządnie! – a co to jest? – precz z babami! mało was jeszcze? – ok, czemu nie, podpiszę. – i co, jak wywalczycie, to będziecie sobie kolczyki w majtkach wieszać? – widzi pani, mężczyźni się kompletnie nie nadają do rządzenia, dlatego podpiszę. – a to teraz mężczyźni będą dyskryminowani, tak? tego chcecie? – pani poczeka, zadzwonię do koleżanki, mamy podobne podpisy, to ja wezmę za nią, nie powie pani, nie? – to jeszcze weźcie po równo księży, czarnych i gejów, to będzie dobrze co? – dobrze, podpiszę, dobrze, że będzie was więcej. – już piszę, a co? czy mój chłopak też? oczywiście, nie ma wyjścia! – nie interesuje mnie to, spieszę się!

taak. zbierałam podpisy w sprawie parytetów. ciesząc się, że jest zainteresowanie. zastanawiając, dlaczego gdy idzie sobie parka, to facet podpisuje, a dziewczyna idzie przodem taranem i nawet nie słucha, co do niej mówię. dlaczego najlepiej reagowali ludzie młodzi i osoby mające ostro powyżej 60 lat. mnąc przekleństwa, gdy mijano mnie jak powietrze albo traktowano jak hyde park.
taak. zbierałam podpisy i już wiem. nigdy więcej!

Od prezentów głowa pęka

nie robimy sobie w tym roku prezentów. nie trzeba nam nic, nie ma zachcianek, lepiej kupmy lepsze żarcie Niutkowi. jaasne. tydzień mija na rozważaniu, jak to naprawdę nie trzeba nic kupować, żeby być szczęśliwym.
nadchodzi dzień rozstania, wyjazdy świąteczne rządzą się swoimi prawami, trza się pożegnać. – i naprawdę nic nie chcesz? nawet takiej malutkiej ciupinki? ani cukierka? nic??!! chociaż drobiazg! – mm robi się napastliwy, pyta co kwadrans, więc w końcu marzę o jego wyjeździe, eh…
po paru godzinach strzał w dziesiątkę: – to chociaż drobiazg no! to ty mi zrobisz drobiazgowy prezent i wtedy ja ci zrobię prezent. o patrz, aukcje, zaraz coś znajdę, coś malutkiego! o patrz jaki fajny pasek! kupisz mi?
no w sumie było do przewidzenia, facet.
 zamiast wyjść na zakupy żywnościowe z dziwnym wyrazem twarzy wygrywam aukcję. i to na tempo, bo zaraz się skończy! z jeszcze większym a do tego krzywym zgryzem sprawdzam formalności. prezent będzie jak się patrzy, ale cholera jak on to robi? sam gadał, że nie, że nie, a do tego, że nie. i jeszcze sobie wybrał, tyle dobrego.
zakupy też kończą się udaną akcją wyrzucenia mnie ze sklepu. mm znajduje coś i każe mi uciekać. bo Mikołaj robi zakupy. no świetnie. usiłowałam wykorzystać cztery szyby i trzy lusterka, jakie znalazłam na wystawie, ale cholera nie dostrzegłam, co tak sobą zasłaniał. no będzie Mikołaj.
ja od siebie mogę podarować komuś czekoladę. nie, aż tak nie jestem chora, po prostu ta czekolada jest gorzka i nawet przerażająca ilość magnezu, jaka w niej siedzi, nie jest w stanie zadziałać na jej korzyść.
i oddam jeszcze katar. przyplątał się jakiś dziwny taki i od tygodnia nie puszcza, (stany chorobowe innym razem).
przez moment chciałam także podarować komuś Niutka – znowu słucham radia połowicznie, bo jakiś szczyl przegryzł kabel od głośnika…   

Wynosowo

usiłuję zjeść coś na szybko, łapię zapiekankę. po ciężkim dniu należy się. szybciej niż gotowanie, a ciepłe. idę z nią do domu, z torbą na ramieniu, ze stelażem z pracy na drugim, z rękawiczką w łapie i całą mordą upaćkaną keczupem. to już gdzieś po trzecim kroku. usiłuję się dobrać do zapiekanki głębiej, przeszkadza mi papier. odwijam go, sos czosnkowy ląduje mi na bucie. resztę z zapiekanki zrezygnowana ścieram serwetką – za dużo nalali. chcę zgrabnie dobrać się do resztki jedzenia, gryzę… i zostaję z papierem w pysku – dupka zapiekanki ląduje na ziemi. koniec jedzenia, liczymy szkody.
następnym głodnym razem biorę podwójnego hot-doga. dwie parówki, z czegokolwiek bądź zrobione, ważne, że ciepłe. po ciężkim dniu…
nie ma lekko, fatum szaleje – druga parówka wyskakuje szybciej, niż pierwszą jestem w stanie przełknąć. nie robię tego na jeden kęs, nie ma szans. znowu jestem zawieszona na obu ramionach. poprosiłam o zmniejszenie ilości substancji płynnych, ale keczup znaczy ślady na ziemi. nic to. wyparuje.
wkrótce mam go też na płaszczu, rękawiczce i ogólnie wyglądam jak zmutowany potwór z krainy keczupowo-czosnkowego-sosu. cokolwiek.
jem dalej, już nie idę, nie da rady, stoję koło śmietnika, na wszelki wypadek,  co by jak mnie wkurzy… nie docieram do końca, bułka się połamała (hot-dog z bułki kebabowo podobnej?). ląduje w śmietniku.
strzepuję okruchy, wycieram twarz razem z brwiami, kto powiedział, że nie można ich upaćkać przy jedzeniu?
idę do domu, nie nadaję się na jedzenie na wynos… tym bardziej w ruchu…